– Co to za kapcie w naszym przedpokoju? – Antonina zamarła na progu, nie zdejmując butów, i wpatrywała się w łuszczące się, niebieskie kapcie, jak farba na stodole sprzed roku. Nie jej. I na pewno nie Sierioży.
„Mama przyszła” – dobiegł z kuchni głos męża. Gładki jak świeżo wyprasowane prześcieradło. Żadnego zaskoczenia, żadnego zażenowania. Wszystko idzie zgodnie z planem – tylko czyj, nie wiadomo.
Antonina powoli odłożyła torbę i zdjęła kurtkę. Serce waliło jej już nie od trzech mokrych przystanków autobusowych ani od duszności minibusa z chrapliwym radiem, ale od czegoś lepkiego i nieprzyjemnego. Znała jego spokojny ton aż za dobrze: Siergiej mówił tak tylko wtedy, gdy coś ukrywał. Albo udawał, że nic się nie dzieje.
- Tak po prostu? — Weszła do kuchni. — Wpadłam na herbatę i pogawędkę?
Siergiej siedział w piżamie, choć była dopiero siódma wieczorem. Jego twarz była obojętna, jak u woźnego w niedzielę. Jego oczy biegały, stukał kubkiem o spodek. To był jego sygnał: teraz będę kłamał, ale ostrożnie.
- Siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Spóźniłeś się, nie wiedziałem, kiedy czekać.
- Tak, — Antonina nalała sobie herbaty, zauważając, że ręce jej się trochę trzęsą. — A ja mam dziś spotkanie do dziewiątej. Cały dzień jestem na nogach. Nie pytałeś. Mogłeś zadzwonić.
- No, Tonya, sama powiedziałaś, że nie przeszkadzasz. Praca, to praca… — mruknął, nie patrząc.
Siedziała naprzeciwko niego w milczeniu. Patrzyła, jak udaje, że „odpoczywa w domu”. A w jej wnętrzu już cicho kipiało – bez żadnego gwizdu. Znała Siergieja: kiedy zaczął się wycofywać, za nim już ciągnął się szlak kłamstw.
- Słuchaj, Sierioża, powiedz mi wprost. Po co ona tu przychodzi? Nie może po prostu napić się herbaty?
- No i co w tym takiego? Jest sama, jej emerytura jest śmieszna. Przyszła, usiedliśmy. Każda matka ma synów.
– Matki mają synów, Sierioża. A matki nie noszą kapci w środku cudzego mieszkania, gdzie mieszkają dwie osoby. Mamy umowę: żadnych stałych gości. Zwłaszcza tych, którzy grzebią w cudzych rzeczach.
- Znowu zaczynasz. Przesadzasz. Mama jest dobra. Po prostu ma swoje sposoby. Chce, żebyśmy byli jak inni ludzie.
— Jak z ludźmi — czy to wtedy, gdy przestawia mi bieliznę w szafie? Albo wkłada grzebienie do apteczki? Albo nazywa mnie „jedną z twoich”, jakbym była twoim uniformem?
Siergiej prychnął. Pies sąsiada szczekał za oknem, co w jakiś sposób podkreślało absurdalność wieczoru: cudze kapcie, mąż w piżamie udający obojętność i poczucie, że dom nie jest już do końca ich.
„Dobra, nie denerwuj się” – wydyszał. „Zasugerowała… no, pomysł. O mieszkaniu”.
- Jaki pomysł?
Zapadła cisza. Słychać było syczenie powietrza w kaloryferach.
— Zaoszczędziliśmy… Razem. Ale może powinniśmy zarejestrować mieszkanie na mamę. Tymczasowo. Ona tam zamieszka, pomożemy jej, a potem podpisze umowę.
— Czy ty oszalałeś?
- Nie krzycz. To by ją uspokoiło. Wynajęte — trudno, sąsiadka Galina ją męczy…
— Powiedz mi lepiej: podpisałeś już to czy jeszcze nie?
Pozostał w milczeniu. Potarł grzbiet nosa i wstał od stołu.
- Porozmawiamy później. Jestem zmęczony.
„Czyli jestem świeża jak majowy bez?” zachichotała. „Zdecydowałeś się mnie rzucić, Sierioża?”
Stał tam, pochylony, jak uczeń, który zapomniał pracy domowej.
- Właśnie myślę o mojej mamie…
- A kim ja dla ciebie jestem? Kelnerem z fabrycznej stołówki?
Odwrócił się. I Antonina nagle zrozumiała: to jest moment, kiedy człowiek jest blisko, a jednocześnie już nie jest. Mówisz, ale jakby cię nie było.
- Jutro biorę wolne. Idę do prawnika. A jeśli twoja mama znowu się wtrąci, nie powinna się dziwić, że ma protezę.
Siergiej po cichu poszedł do łazienki. Woda zaczęła hałasować.
A Antonina już ułożyła sobie w głowie plan – zimny, precyzyjny, prosty. I po raz pierwszy od dawna zrobiło się spokojnie.
Obudziła się z dziwnym chrupnięciem, jakby ktoś zrywał folię z nowych mebli. Sięgnęła po telefon: 07:03. Sobota. Mogła się położyć… ale chrupnięcie powtórzyło się, z tak znajomym kaszlem, że Antonina już wiedziała na pewno, że poranek nie był udany.
Antonina wyszła na korytarz boso – jej stopy przykleiły się do linoleum, na którym zdążyły już zaschnąć ślady wczorajszego brudu.
W kuchni, przy stole, stała Nadieżda Pawłowna. Jej szata była nie tylko zielona, ale miała ten dziwny kolor, który w magazynach mody nazwano by „mgłą nad brokułami”, a w rzeczywistości – „dawno powinna była zostać wyrzucona”. W jednej ręce trzymała nóż, w drugiej bochenek chleba, a ona kroiła go po skosie, jakby przygotowywała się nie do śniadania, a do zaaranżowania kulinarnej kary.
– No, jednak się obudziłaś. Dzień dobry, Antonino – powiedziała, nie odwracając nawet głowy. Jej głos był spokojny, zimny, jak w kostnicy, kiedy wypełniali karty. – Nie możesz spać? Cóż, nie każdemu sumienie pozwala spać spokojnie.
Antonina przełknęła ślinę. To już nie było przypadkowe „mamusia wpadła na herbatkę”. Nie, to wyglądało jak operacja – przemyślana, skrywana ze wszystkich stron.
„Co tu robisz?” Jej głos był ochrypły, jak kaloryfer w starym mieszkaniu zimą. „Siergiej mówił, że wpadłeś wczoraj…”
- Siergiej? — teściowa zmrużyła oczy i uśmiechnęła się szeroko. — Prawdę mówiąc, Siergiejowi to jak mycie kota. Nieważne, jak go wychowasz, biedactwo, wciąż jest tym samym diabłem.
- On nie jest moim podopiecznym. On jest moim mężem.
– Naprawdę? Według paszportu może i jest moim mężem, ale tak naprawdę… – Nadieżda Pawłowna uniosła brwi. – Spójrz na mojego nieżyjącego już Fiodora Pawłowicza – beze mnie nawet nie włączyłby czajnika. A twój – jest jak na łańcuchu. Boże, wybacz mi, zarejestrował mieszkanie na swoje nazwisko. Chłopak, nawiasem mówiąc, ma trzydzieści dziewięć lat i nadal siedzi w więzieniu.
Antonina odwróciła się w milczeniu i weszła do pokoju. Wróciła z papierami w rękach i położyła je na stole.
- To kopia aktu darowizny. Zgubiłeś ją?
Nóż nadal brzęczał o deskę, aż w końcu ucichł. Teściowa odłożyła bochenek chleba i wytarła dłonie w szlafrok.
- No i co, znalazłaś… I co z tego? Zamierzasz pozwać rodzinę męża?
— Nie mam rodziny męża. Mam jednego mężczyznę, z którym przez siedemnaście lat oszczędzaliśmy na to mieszkanie. Nosiłam rajstopy, w których palec u nogi rozrywał się szybciej niż u uczennicy. A teraz, jak się okazuje, mamie na „starość” się to należy. A ja jestem tu, tylko… robotnicą.
Nadieżda Pawłowna spojrzała na nią tak, jakby miała przed sobą nie kontrakt, lecz otwarty ropień.
- Dramatyzujesz, Tonya. Chcieliśmy tylko, żeby wszystko było spokojne. Żeby mieszkanie było na mój koszt, żeby podatki były niższe i… żeby uniknąć kłopotów. Praca Siergieja jest niestabilna. A ja jestem rzetelna. Lata, doświadczenie…
— Doświadczenie? Nawet za telefon nie zapłacisz bez podpowiedzi! Mam ci przypomnieć, jak otworzyć Sbierbank Online? A może znowu będziesz przepisywać hasła na kartce papieru?
Teściowa cmoknęła językiem.
– Niewdzięczna. Wychowałam syna. A ty? Nie umiesz gotować. Pierogi śmierdzą. Mięso jest przesolone. A dom jest pusty, bez zasłon, bez poduszek. Bez ciepła, bez pocieszenia. Kobieta powinna dbać o dom i ognisko domowe, a nie biegać po prawników.
Antonina poczuła, że coś w niej pęka.
- Kominek, powiadasz? Zaraz ci taki kominek zrobię, że sam będziesz się w nim palił – razem z kontraktem!
Chwyciła swój ulubiony kubek z kotem i rzuciła nim o ścianę. Kot roztrzaskał się na drobne kawałki. W kuchni zapadła cisza. Nawet lodówka przestała brzęczeć.
Siergiej pojawił się na progu. W bieliźnie, z rozczochraną głową, drapał się po brzuchu.
— Co tu się do cholery dzieje?
Antonina odwróciła się powoli.
– A oto właścicielka. To proste, kochanie. Mama jest szefową, urządza to miejsce po swojemu. A ja po prostu tu jestem… oddycham świeżym powietrzem.
- Tonya, źle zrozumiałaś…
- Dokładnie tak to zrozumiałem. Tylko za późno.
Nadieżda Pawłowna podeszła do syna i wzięła go za rękę.
- Powiedz jej. I tak odejdzie. Ona nie jest twoją osobą. Jest przeciwna rodzinie. A kto jest przeciwny rodzinie, jest wrogiem.
Siergiej otworzył usta, zamknął je. Potem otworzył je ponownie:
- Może… powinniśmy się na chwilę rozstać. Żeby to przemyśleć…
Antonina usiadła, podparła głowę ręką i uśmiechnęła się.
— Na chwilę? Świetnie. Ty i twoja matka — do jej mieszkania komunalnego. Do pokoju z tą samą Galiną, która w nocy krzyczy do okna Puszkina. A ja będę mieszkać w naszym mieszkaniu. Bo ty, moja droga, nie jesteś tu zameldowana. Zgadnij, kto jutro idzie do sądu z pozwem o eksmisję?
Siergiej zbladł.
- Czy ty zwariowałeś?
- Nie, Sieriożenko. Właśnie zobaczyłam światło. Myślałaś, że jestem bezpieczna. Cicho. Tego nie widziałam. Ale zaoszczędziłam. Nie tylko na mieszkanie – na moment, kiedy przestanę wierzyć. I wiesz co?
Antonina wstała, podeszła do drzwi, przekręciła klucz i otworzyła je szeroko.
- Oto nadszedł ten moment. Wyjdź.
Nadieżda Pawłowna w milczeniu podniosła torbę – tę samą, którą zdążyła już wypatroszyć, i rozłożyła swoje pakunki na kuchennych półkach.
Siergiej stał na korytarzu niczym uczeń na apelu szkolnym, z tymi samymi pustymi oczami, w których można się utopić i niczego nie znaleźć.
Antonina wzięła jego telefon ze stolika nocnego i położyła mu go na dłoni.
- Zadzwoń do swojego prawnika. Albo do mamy. Chociaż… co za różnica.
Zamknęła za nimi drzwi. Zdecydowanie, z takim hukiem, jakby odcięła nie tylko ich kroki, ale i całą warstwę swojego życia.
Ale wiedziałem, że wrócą.
Bo chciwość jest jak pleśń. Możesz ją szorować, ile chcesz, ale jeśli zostanie choć kawałek, odrośnie.
A więc czeka nas kolejna wojna. I najwyraźniej brudna.
Telefon zadzwonił dokładnie o ósmej rano. Jakby ktoś specjalnie wybrał tę porę, żeby zepsuć jej sobotę.
Antonina, ledwo otwierając oczy, macała i podnosiła urządzenie ze stolika nocnego.
- Tak?
– To jest miejscowy policjant Jeremin, Tonia. Siergiej Pawłowicz napisał tu oświadczenie – mówią, że bezprawnie wyrzuciliście go z mieszkania i zatrzymujecie jego rzeczy.
Antonina usiadła na łóżku i poprawiła swój wykrzywiony T-shirt.
— Po pierwsze, lokalny policjant go nie wyrzucił. Wyszedł sam, machając klamką. Po drugie, nie jest tu zameldowany, mieszka z matką. Jego rzeczy są w przedpokoju, w torbie z L’Etoile. Bardzo symboliczne, swoją drogą.
- Muszę przyjść. Sporządzić raport.
- Chodź. Jeśli chcesz, dam ci herbaty. Jeśli chcesz, dam ci truciznę.
W mieszkaniu było tak cicho, że nawet lodówka zaczęła kapać, jakby narzekała.
Antonina siedziała przy stole, obracając długopis w dłoniach. Naprzeciwko niej siedział młody prawnik z fryzurą, która wyglądała, jakby właśnie wszedł przez okno z urzędu skarbowego, i teczką z napisem „Ochrona Nieruchomości”.
- Złożyłeś pozew o eksmisję — dobrze. Ale teraz pojawił się nowy problem.
- Jakie jeszcze? — Antonina zmrużyła oczy.
— Pojawiła się siostrzenica twojej teściowej, Julia. Twierdzi, że pieniądze na mieszkanie dał jej ojciec, wujek Lew.
- Jaki inny wujek Lew? Mieszka w Kanadzie od 1950 roku.
– Tak. Ale oto list – piszą, że w 2012 roku wysłał osiemnaście tysięcy „na potrzeby rodziny”. Skoro poszli do mieszkania, to znaczy, że część mieszkania jest ich.
– No to świetnie. Mamy więc nowy rodzaj oszustwa – „mieszkanie na raty dla krewnych”.
Prawnik wzruszył ramionami.
— Mają silnego prawnika. Będą próbować powstrzymać eksmisję na drodze sądowej.
- Tak, na litość boską. Umieściłbym ich wszystkich tutaj: Sieriożę, mamę, siostrzenicę o oczach jak głodny łoś. I wujka Lwa na Zoomie, niech też weźmie udział.
Następnego dnia ktoś zapukał do drzwi. To była Julia. Chuda, w szarym garniturze, z twarzą, która mówiła: „Sprzedaję ubezpieczenia, ale takich ludzi zjadam na śniadanie”. Za nią, niczym nieprzyjemne echo, majaczył Siergiej.
- Dobry wieczór. Przyszliśmy pokojowo. Chcemy to omówić bez wchodzenia na drogę sądową.
Antonina wpuściła go. Zastawiła czajnik. Nie z grzeczności – po prostu rozmowa zapowiadała się gorzko, a jej herbata zawsze miała działanie przeczyszczające.
- Mów, Julenko. Tylko nie mów „jesteśmy jedną rodziną” – mam na to alergię.
Julia wyjęła tablet.
— Wszystkie transfery są tutaj. Osiemnaście tysięcy dolarów w 2012 roku. Cel jest dla rodziny Siergieja i Nadieżdy. Skoro poszli na zakup, muszą zrekompensować lub przydzielić udziały.
Antonina zaśmiała się krótko i sucho.
— Pokażę ci paragon z Piateroczki? 2013. Napisano na nim „ser, kiełbasa, kapusta”. To też „na potrzeby rodziny”. Może powinnam ci dać szafkę?
Siergiej skrzywił się.
- Tony, nie chcemy wojny…
— Naprawdę? A jak próbowałeś wyrwać klucze od sąsiada w nocy? Myślisz, że będzie milczał? Nasz dom jest stary, ale nie głuchy. Baba Klava z trzeciego piętra wczoraj opisał cały twój strój. Dresy z plamą na kolanie — idealne do tajnych operacji.
Julia zacisnęła zęby.
- Jeśli się nie zgodzisz, złożymy pozew. I doliczymy straty moralne.
— Za co? Za rozbitą filiżankę czy za złamane iluzje?
- Ostrzegaliśmy cię. Sąd wszystko rozstrzygnie.
— I powiedz Nadieżdzie Pawłownie, że oddam jej słoik dżemu, jak tylko przestanie próbować ukraść mi życie.
Dwa miesiące później nadeszła decyzja sądu.
Antonina wygrała. Kanadyjskie przelewy zostały uznane za darowiznę, niemającą nic wspólnego z mieszkaniem. Eksmisja Siergieja została uznana za legalną.
Tydzień później – list. Na papierze, cudzym pismem, pewnie mojej mamy.
„Tonya. Wszystko poszło nie tak. Przepraszam. Nie ma gdzie mieszkać. Mama jest chora. Yulka odeszła. Jeśli możesz… pozwól jej odejść.”
Antonina przeczytała go jeszcze raz. Powoli podarła. Papier rwał się łatwo, jak ich małżeństwo.
Włączyła muzykę, wyjęła z szafki butelkę wina i usiadła przy oknie.
I po raz pierwszy od wielu lat wziąłem głęboki oddech.
Miała mieszkanie.
Było serce.
I w końcu zapadła cisza.