Nie, Ludmiło Pietrowna, moje mieszkanie nie jest przeznaczone na twoją rejestrację, twoją Walerę i jego wieczną „tymczasówkę”!

«Tylko tyle nam potrzeba!» mruknęła Vika, gwałtownie zmniejszając ogień pod garnkiem, z którego barszcz szybko i, szczerze mówiąc, zdradziecko próbował uciec.

W mieszkaniu pachniało przytulnie: pomidorami, koperkiem i liściem laurowym. Vika, boso, w miękkich spodniach dresowych i rozciągniętej koszulce z częściowo wytartym napisem „TAK, JESTEM ZAJĘTA”, już wyobrażała sobie, jak usiądzie na kanapie, podłoży poduszkę pod plecy, otworzy książkę i pogryzie suchy bochenek chleba, bo jak zawsze zapomniała kupić chleb.

Ale wtedy zadzwonił domofon.

Vika spojrzała na ekran: „Wejście 1”.

„Kto jeszcze?” – zapytała głośno, jakby barszcz mógł odpowiedzieć. Potem nacisnęła przycisk. „Halo?”

– Vikusya, kochanie! To my! – rozległ się głos z nieopisaną mieszanką entuzjazmu i natarczywości.

Vika poczuła złe przeczucie. Rozpoznałaby ten głos nawet po wybuchu atomowym. Ludmiła Pietrowna. Ciocia. Kochana. Jak pies sąsiada: twój – i tyle.

  • Co się stało? — Vika wyprostowała się. Automatycznie znowu zwolniła gaz.

– Nic! Mamy wieści! Walera i ja jesteśmy tutaj… przybyliśmy! A Tolik jest z nami! – głos był wyraźny, zdecydowany i pełen tego właśnie tonu, który zazwyczaj oznacza: „poddajcie się, jesteśmy już w środku”.

Vika nacisnęła przycisk zakończenia połączenia, nie odpowiadając i pozostała stojąc na środku kuchni, nasłuchując głuchego dzwonka windy dochodzącego z wejścia.

Minutę później ktoś zapukał do drzwi – pewnie, z takim akcentem, że nieotwarcie byłoby po prostu niegrzeczne. Jakby nie pukali, a domagali się audiencji.

Kiedy Vika je otworzyła, zobaczyła przed sobą rodzinną trójkę: ciotkę w czerwonej nylonowej kurtce (w czerwcu, nawiasem mówiąc!), wujka Walerę, zgarbionego i lekko spoconego, jakby dopiero co wyszedł z piwnicy, i chudego Tolika z torbą na ramieniu, w której najprawdopodobniej leżały jego najcenniejsze rzeczy: trzy koszulki, jeden notes i trampki Adidas z czasów jugosłowiańskich.

– No, po co tak stoisz? Wejdź! – powiedziała radośnie Luda i… weszła. Walera skinął głową w milczeniu, jakby był właścicielem mieszkania, a Wika tylko kolejnym gościem. Tolik wzruszył ramionami z zakłopotaniem, jakby z góry przepraszał za wszystko, co się wydarzyło.

„Oczywiście, że wszystko rozumiem” – zaczęła Vika, zamykając drzwi i patrząc, jak Luda, nie zdejmując butów, już idzie w stronę kuchni. „Ale czy mogłeś ją chociaż ostrzec?”

  • Vikus, kochanie, nie masz nic przeciwko! Jesteśmy swoje! — Luda już otworzyła lodówkę i wyjęła słoik ogórków. — O, jak tu przytulnie!

„Oczywiście! Mieszkam tu!” pomyślała Vika, ale powiedziała na głos:

— Wygląda na to, że chciałeś mi przekazać jakieś nowiny?

– Tak. Sprzedaliśmy dom – powiedziała Luda nonszalancko, siadając na stołku przy stole, jakby we własnej kuchni. – No wiesz – ta ruina na daczy. A Walerijowi tam ciężko, ta wilgoć… Mówię: Walerij, przestań się męczyć, chodźmy do Wiki. Ma mieszkanie, porządny teren i dobrych ludzi.

„Mieszkam sama. Mam dwa pokoje, ale oba są zajęte” – Vika poczuła, jak jej powieka zaczyna drgać.

– No cóż, nie zostaniemy na zawsze! Tylko się meldujemy! Tymczasowo! Nie będziemy nigdzie mieszkać, nie martw się – Luda położyła duży nacisk na słowo „tymczasowo”, jakby otwierało ono wszystkie drzwi, łącznie z drzwiami bankowych skarbców.

„A Tolik?” zapytała Vika, patrząc na kuzyna, który po raz piąty próbował ukryć wzrok.

  • A co ze mną? — Tolik wzruszył ramionami. — Wyrzucają mnie z akademika. Robią tam remont. Powiedzieli: albo pozwolenie na pobyt, albo do widzenia.

– Pomyśleliśmy więc: z kim moglibyśmy być bliżej niż z tobą? – Luda poklepała Walerę po ramieniu. – Jesteśmy rodziną! Sam to powiedziałeś – „dom tylko dla siebie”!

Wika nie pamiętała, żeby to mówiła. Najprawdopodobniej Luda to wymyśliła, podobnie jak frazę o wilgoci i przyzwoitym terenie.

– Ciociu Lud, rejestracja to nie „zameldowanie i wymeldowanie”. To sterta papierkowej roboty. I konsekwencje. I wiesz o tym – głos Viki stał się bardziej suchy. – Nie chcę nikogo rejestrować. Dam sobie radę sama.

  • Słuchaj, mówisz serio? — Luda postawiła słoik z ogórkami na stole z takim hukiem, że Wika aż się skrzywiła. — Czemu zachowujesz się jak obca osoba? Walera to twój wujek! Ja jestem twoją drugą matką! A Tolik… no cóż, nie ma nikogo oprócz nas. I ciebie.

— A ja mam siebie. I swoje mieszkanie. Za które płaciłam kredyt hipoteczny przez siedem lat.

– I co teraz? Wyjdziemy na ulicę? – Głos Ludy był pełen urazy. Mistrzowsko wyreżyserowany, wyćwiczony, jak w najlepszych scenach Szukszyna. – Nie prosimy o miliony. Tylko o pomoc. Na chwilę.

– To nie tylko „to”. To moje życie. Moja przestrzeń.

– Kosmos! Panie, posłuchaj jej! – Luda uniosła ręce do sufitu. – Kosmos, granice, osobiste ja! Jakaś sekta, nie pokolenie! A tak przy okazji, mieszkaliśmy w piątkę w jednym pokoju i nikt nie narzekał! A teraz – wszyscy jesteśmy po prostu książętami!

„Więc mieszkaj w piątkę” – powiedziała spokojnie Vika, a ten spokój był gorszy niż krzyk. „Tylko nie ze mną”.

  • Vika… — odezwała się Walera. Po raz pierwszy od dawna. Cicho, jak mężczyzna, z tym samym akcentem: „sami nie jesteśmy szczęśliwi, ale…”.
  • Nie, Valera. Przepraszam. To moja ostateczna decyzja. Nie mogę i nie chcę nikogo rejestrować. Ani tymczasowo, ani na stałe.

Tolik nagle spojrzał na nią. Dorosłym, niemal pełnym szacunku spojrzeniem.

„Nie nalegałem” – powiedział cicho. „To był pomysł mojej ciotki. Ja… nie chciałem”.

„Ojej, daj spokój” – Luda machnęła ręką. „Nie potrafisz się bronić, to wszystko. Jesteś samotną kobietą, więc możesz pytać. A ona…”

„I ma prawo do życia” – odpowiedziała Vika.

Cisza. Gęsta jak rosół w garnku.

– Dobrze, – Luda wstała. – Przynajmniej dziękuję, że zrobiłeś barszcz, a nie te wszystkie twoje… wegańskie rzeczy. Chodźmy, Walerij. A ty, Tolik – spojrzała surowo na siostrzeńca. – Miałam nadzieję, że rodzina jest wtedy, kiedy pomagają. Ale okazuje się, że jest wtedy, kiedy cię wyrzucają.

„Ale okazuje się, że wtedy cię szanują” – poprawiła Vika. „I nie stawiają cię przed faktem dokonanym”.

Odeszli. Z rykiem, jakby wysysali ze sobą całe powietrze.

I Wika została. Z garnkiem barszczu, którego nikt nie jadł.

Usiadła na kuchennym krześle, oparła łokcie na stole i przez dłuższy czas patrzyła przez okno, gdzie widać było czarne balkony sąsiedniego domu.

A potem cicho, bardzo cicho powiedziała:

  • Wszystko zrobiłem dobrze. Tak?

A gdzieś w środku stało się odrobinę łatwiej.

Ale tylko trochę.

Następnego ranka Vika obudził się, gdy ktoś dzwonił do drzwi. Obsesyjnie, z rosnącą agresją – jakby z każdym dzwonkiem chciał nie tylko zapukać do drzwi, ale włamać się przez wizjer, łańcuch, a nawet przez bramkę.

„Och, nie ma mowy…” jęknęła, patrząc na zegarek. Była 8:17. Sobota. WIELKA SOBOTA.

Pobiegła do drzwi i wyjrzała przez wizjer. Oczywiście. Ludo.

Kobieta stała w ciemnych okularach, jakby przygotowywała się do przesłuchania do filmu. Walera nerwowo przestępowała z nogi na nogę obok niej. A Tolik kręcił się za nią, jakby przypadkiem – miał na sobie tę samą kurtkę, w której przyszedł wczoraj. W rękach trzymał torbę z Piateroczki, szczelnie wypełnioną rzeczami.

„Och, spędziłeś noc za drzwiami? A może jest coś, o czym nie wiem, o życiu nocnym emerytów?” – przemknęło Vice przez myśl.

Otworzyła go nie patrząc.

  • Dzień dobry. Ty znowu?

„Zaraz wracamy” – Luda weszła do środka i natychmiast zdjęła buty, jakby wracała z pracy. „Postanowiliśmy po prostu porozmawiać jak z ludźmi. Bez tych… twoich granic i przestrzeni osobistej”.

„Ale mogłeś to zrobić po ludzku – z ostrzeżeniem” – warknęła Vika. „Albo przynajmniej w godzinach pracy. Nie pomyślałeś, że mogę spać?”

– Młodzi jesteście, żaden z was nie jest nocnym markiem – w nocy nie śpicie, w dzień się wylegujecie – mruknęła Luda, przechodząc do kuchni. Znów. – Niczego nie żądamy. Tylko rozsądne podejście.

Walera oparła się o ścianę w korytarzu i starała się wyglądać niewidzialnie. Tolik pozostał na progu, niczym uczeń zaproszony na zebranie rodziców, choć nie zrobił nic złego.

  • Ludzie, czego chcecie? Konkretnie.

— Pozwolenie na pobyt. Nie prosimy o mieszkanie tutaj. Będziemy mieszkać u znajomych, u sąsiada mojego byłego kolegi, u kogokolwiek. Potrzebujemy tylko zameldowania. Wyrobić dokumenty, ubezpieczenie i Tolik będzie mógł normalnie szukać pracy. Bez pozwolenia na pobyt nie zatrudnią go nawet jako kuriera. Co to za kraj — nikt nas nie potrzebuje.

  • Ludo, nie słyszysz mnie? Wczoraj wszystko ci wyjaśniłem. To mój dom. Moje mieszkanie. Nie jestem gotowy na żadną rejestrację. Nawet tymczasową.
  • Tak. Jesteś gotowa na wszystko. Tylko nie na rodzinę – Luda ostro odwróciła się do Viki, zdjęła okulary i spojrzała jej prosto w oczy. – Powiedz mi szczerze: wstydzisz się nas?

Vika odetchnęła.

— Co ma z tym wspólnego wstyd? Nie mam piętnastu lat. Po prostu przyzwyczaiłam się do życia w samotności. Zbliżałam się do tego. Nie jestem gotowa na powrót do systemu „bądźmy cierpliwi, jesteśmy rodziną”. Nie jestem gotowa składać papierów, jeśli jutro zostaniesz aresztowana za długi. Nie jestem gotowa żyć z myślą, że w pewnym momencie zostanę eksmitowana z mieszkania przez sąd.

– No, ty… – Luda zrobiła się purpurowa. – A kto cię tego nauczył? Kto cię tak ukształtował, co? To te wszystkie twoje kursy samorozwoju i psychologowie? Gdzie teraz jest sumienie? Gdzie jest odpowiedzialność? Gdzie jest dusza?

„Wszystko mam na swoim miejscu” – Vika wciąż się trzymała, ale w środku rozpalał się ogień. „Mam już dość tego, że każdy, kto uważa się za rodzinę, automatycznie uważa się za współwłaściciela mojego życia”.

– Ale nie jesteśmy tu na zawsze! Co, przepraszamy? Myślisz, że zarejestrowalibyśmy się tutaj, a potem pozwali o naszą część?

– Tak – odpowiedziała spokojnie Vika. – Właśnie tego się obawiam. Bo słyszałam już takie historie. A wy, przepraszam, nie jesteście najbardziej przewidywalną firmą.

  • A, więc tak to jest! — Luda gwałtownie wstała. — Więc teraz jesteś taka – tylko o sobie, tylko o tym, co słuszne. Tylko o kredycie, tylko o tym, żeby barszcz był na czas! A my, do cholery, nie wiemy, prawda?

— Jesteście moimi krewnymi. Których szanuję. Ale których odrzucam. To normalne, że słyszę „nie”. Spróbuj, Ludo. Powiedz mi „nie”. Już teraz.

„Nie” – syknęła ciotka. „Nie, nie powiem ci „nie”. Bo nie jesteś dzieckiem. Jesteś wściekłą, samolubną kobietą, która bardziej przejmuje się murami niż ludźmi”.

  • A ty jesteś kobietą przyzwyczajoną do życia kosztem innych. I manipulowania. Ale ja nie będę mogła tego robić. Już nie boję się być zła. Nawet dla mojej rodziny.
  • Vika… — Tolik nagle powiedział cicho. Wszyscy się odwrócili. Stał tam, zdezorientowany, ale opanowany. — Przepraszam. Naprawdę tego nie chciałem. Wiedziałem, że Luda będzie naciskać. Ja… Po prostu nie wiedziałem, gdzie się zwrócić. Ale ona nie ma prawa ci tego robić.
  • Jesteś po jej stronie? — Luda zwróciła się do siostrzeńca. — Och, ty… A ja ci dałam własne łóżko! Dałam ci wszystko!

– Więc przestań – powiedział Tolik cicho, ale z każdym słowem coraz bardziej stanowczo. – Dałeś już wszystko. Vika nie ma już nic do zaoferowania. Żadnych wyrzutów sumienia, żadnych wyrzutów.

Cisza była dziwna. Ciężka. Nawet Valera oderwała się od ściany.

„Chodźmy, Lyud” – powiedział w końcu. „Nieważne. Wystarczy. Już wszystko powiedzieliśmy”.

Luda spojrzała na niego, jakby właśnie przeszedł na stronę faszystów. Potem znowu na Vikę. Jej oczy były pełne gniewu, konsternacji i upokorzenia.

„Pamiętaj” – wyszeptała. „Kin to nie wybór. To krew”.

– Wiesz, Lud – Vika lekko się uśmiechnęła. – Kiedyś robiłam badania. I wtedy mi powiedziano: krew nie zawsze świadczy o zdrowiu.

Oni odeszli.

Tolik pozostał przy drzwiach.

„Przepraszam, Vika” – powiedział cicho. „Naprawdę mi wstyd. I dziękuję… że mnie od razu nie wyrzuciłaś”.

„Byłeś szczery. To dużo” – odpowiedziała. „Jeśli coś znajdziesz, zapisz to. Mogę przynajmniej pomóc z CV”.

Skinął głową i odszedł, ściskając w ręku tę samą torbę z rzeczami.

A Vika milczała. Usiadła na podłodze przy drzwiach, bosymi stopami dotykając zimnych płytek.

I nagle zdałem sobie sprawę: ona się nie trzęsła. Nie płakała. Nie przepraszała.

I to także jest nowa forma wolności. Głośna. Surowa. Ale nasza.

Minął tydzień. Zaskakująco cicho. Żadnych telefonów, wizyt ani miażdżących wiadomości od Ludy, oskarżających ją o zdradę wartości rodzinnych i ludzkich. Wika nawet kilka razy szczerze się uśmiechnęła – nie rutynowo, nie grzecznie, ale tak, jak ludzie uśmiechają się, gdy czują się spokojni.

Barszcz stał w garnku przez całe trzy dni, nikt nie sięgnął po niego łyżką, stojąc przy piecu w kapciach „na chwilę, żeby coś przekąsić”. Po raz pierwszy od dawna Vika oglądała serial bez zatrzymywania się i myślenia: „o, zaraz ktoś przyjdzie”. Znów poczuła, że ​​dom to nie tylko metry kwadratowe, ale przestrzeń bez strachu.

Tolik napisał kilka razy: krótko, rzeczowo. Znalazł mieszkanie w magazynie, mieszka z jakimś starym znajomym z akademika. Powiedział, że myśli o zmianie zawodu – „przynajmniej zapiszę się na kursy”. Bez wyrzutów, bez aluzji. ​​Prawie sympatycznie.

Ale Vika wiedziała, że ​​ten spokój jest chwilowy. Bo rodzinne kłótnie są jak katar: jeśli nie zostanie wyleczony na czas, przeradza się w przewlekłe zapalenie zatok.

W piątek wieczorem, gdy już planowała włączyć film i otworzyć kieliszek wina, na jej telefon przyszło powiadomienie: „Wysłano do Pani list polecony. Adresat – Ludmiła Iwanowna S. (nadawca: Państwowa Instytucja Budżetowa „Żilisznik”).

„No to zaczynamy” – powiedziała głośno Vika, odkładając szklankę do szafki. „Ludka poszła do biurokracji. To początek”.

Następnego ranka była na poczcie. Niebieska kurtka, kapelusz nieodpowiedni do pogody, na wszelki wypadek. List leżał w kącie, jak miniaturowa mina lądowa z zapalnikiem. Podpis. Pieczęć. Koperta pachniała papierem i bierną agresją.

Vika otworzyła je tuż na ławce obok apteki.

Droga Wiktorio Igorevno!

Informujemy o konieczności stawienia się w lokalnym punkcie obsługi FMS w celu potwierdzenia podanych informacji o miejscu zamieszkania. Obywatel S-va L.I. zgłosiła zgodę na zameldowanie tymczasowe pod adresem:…
– Co za sukinsyn – szepnęła Vika. – Odmówiłam jej. A ona – wyraziła zgodę. Jak to mówią, demokracja na maksa.

Wracając do domu, w myślach przećwiczyła już możliwe dialogi z inspektorami: o fałszowaniu zgody, o odmowie, o manipulacji. Ale najbardziej irytująca w tym wszystkim nie była sama sytuacja, ale bezczelność. Zimnokrwista, przenikliwa, pewna bezkarności – jak cienka igła pod paznokciem.

Następnego dnia Vika udała się do okręgowego urzędu FMS. Długo stała w kolejce między babcią z nieważnym paszportem a studentem, który z jakiegoś powodu próbował zarejestrować dziewczynę z Kirgistanu „tak po prostu, przez kilka tygodni”.

Inspektor okazała się zaskakująco kompetentna. Przyjrzała się dokumentom i słuchała.

– Tak, to się zdarza. Odnotujemy twoją odmowę. Dziękujemy za natychmiastowe przybycie. Robisz wszystko dobrze – musimy chronić granice. Zwłaszcza w rodzinie.

Vika skinęła głową. Chciała przytulić tę kobietę. Albo chociaż dać jej tabliczkę czekolady.

W drodze do domu zadzwonił Tolik.

  • Cześć, Vika. Czy… czy dzwoniłaś do FMS?

„Tak” – odpowiedziała sucho. „Świetna wiadomość. Luda wysłała mi zgodę. Przekonujące, co?”

Tolik ciężko westchnął.

  • Ja… wiedziałem, że o tym myśli. Ale nie sądziłem, że to zrobi. Przepraszam. Próbowałem ją od tego odwieść.

– Nie jesteś niczemu winien, Tolik. To ona. Ona nie słyszy. I nie chce. Ważne, żeby miała rację. Nawet jeśli ceną będzie czyjaś wolność.

  • Mówi, że zdradziłeś rodzinę. Że nie potrzebujesz nikogo z nas.

„Co o tym myślisz?” zapytała Vika i zamarła.

Chwila ciszy.

  • Myślę, że jesteś po prostu zmęczony. I chcesz żyć własnym życiem. I to nie jest zdrada. To… dorastanie.

Rozłączył się. A Vika nagle poczuła, jak coś się w niej kurczy. Ale nie ze strachu. Z goryczy.

Być może Tolik jest jedyną dorosłą osobą w tej historii.

Kilka dni później dowiedziała się, że Luda zachorowała. „Z nerwów” – powiedziała jej matka przez telefon. „Kroplówki, ciśnienie, serce jej szwankuje”. I tak, oczywiście, to wina Viki. Bo „wykończyła tę kobietę”, „odmówiła pomocy”, „przecież jej serce nie jest z żelaza”.

Vika wracała do domu po pracy i myślała: co jeśli Luda naprawdę umrze? A jej ostatnie słowa to oskarżenia, krzyki: „Jesteś egoistką”?

Usiadła na ławce przy wejściu. Obok niej siedział nastolatek, zajadając chipsy i słuchając czegoś na słuchawkach. Młody, bezczelny, w bluzie z napisem „Nie dzisiaj, Szatanie”. I Vika nagle pomyślała: a co, jeśli tak ma wyglądać życie? Nie po to, by czuć się komfortowo. Nie po to, by wszystkich ratować. I by powiedzieć – nie dzisiaj. Nie tym razem. Nie dla mnie.

Później poszła jeszcze do Ludy. Do szpitala.

Ciotka leżała tam blada, ale wciąż z wyrazem twarzy „jesteś mi winien wszystko”.

„Cześć” – powiedziała Vika, wchodząc. „Czy jeszcze nie umieramy?”

„Już umarłam. W duszy” – powiedziała Luda z godnością. „Kiedy zdecydowałeś, że twoja rodzina nie jest twoją rodziną”.

— Uznałem, że mam prawo do swojego życia. To nie to samo.

Cisza. Tylko kroplówka cicho klikała.

„Myślałam” – powiedziała nagle Luda. „Że będziesz inna. Delikatna. Jak twoja matka. I żelazna. Jak ten twój ojciec. Zawsze patrzyłam na takich ludzi z pogardą. A teraz leżę i myślę: może coś w tym jest”.

Vika nie odpowiedziała.

Wychodząc, zatrzymała się przy drzwiach.

  • Nie jestem z żelaza, Ludo. Po prostu mam dość bycia uległą.

I odeszła.

Tydzień później Luda została wypisana ze szpitala. Już nie dzwoniła. Tolik nadal pisał krótkie wiadomości. Czasami nawet dzwonił – żeby zapytać, jak się czuje.

A Vika znów siedziała na krześle. Z książką. W ciszy. Z wewnętrznym przekonaniem, że jest panią nie tylko mieszkania, ale i swojego życia.

Nie została świętą. Nie zbawiła wszystkich. Nie zgromadziła rodziny na Boże Narodzenie.

Ale stanęła w swojej obronie.

A to o wiele więcej.

A krew niech będzie gęstsza od wody.

Ale woda, jak wiemy, może również ścierać kamień. Zwłaszcza jeśli kapie w to samo miejsce.

A dziś kapała.

Добавить комментарий

Ваш адрес email не будет опубликован. Обязательные поля помечены *