Nie rozumiem! Czy twoja żona uważa, że ​​powinna przychodzić na naszą daczę tylko wtedy, gdy ją zawołają?! Jest szybsza ode mnie.

— A gdzie jest Marina?

Pytanie brzmiało nie jak powitanie, lecz jak trzask bicza. Alewtina Siemionowna stała na wysokiej werandzie wiejskiego domu, z rękami na biodrach. W jednej ręce trzymała ciężką konewkę, z której dzióbka woda kapała na deski, zostawiając ciemne, szybko parujące plamy. Jej poza, spojrzenie, cała postać w wyblakłej od słońca i prania koszulce i praktycznych ciemnych spodniach wyrażały nie radość z przybycia syna, lecz inspekcję. Nie była matką witającą dziecko, lecz władczą panią swojej małej działki, która sprawdzała, czy cała załoga dotarła już na miejsce.

Staś w milczeniu położył na ziemi swój ciężki plecak i torbę sportową. Nie unikał jej wzroku, patrząc jej prosto w oczy. Powietrze było gęste i ciepłe, pachniało rozgrzaną ziemią, floksami i ledwo wyczuwalną wilgocią po niedawnym podlewaniu.

„Mamo, cześć” – jego głos był spokojny, równy, bez cienia pochlebstwa czy poczucia winy. „Marina jest w domu. Zostawiłem ją”.

Powiedział to jako prosty, niepodważalny fakt, niewymagający dyskusji. Ale to właśnie ta spokojna pewność siebie stała się iskrą, która spadła na proch. Twarz Alewtiny Siemionowny, wcześniej po prostu surowa, zaczęła powoli się zmieniać. Jej wąskie usta zacisnęły się, tworząc twardą, bezkrwistą linię. Zmarszczki wokół oczu, które mogły być spowodowane uśmiechem, pogłębiły się, ale z zupełnie innego powodu.

„Zostawił?” – zapytała, a to jedno słowo zabrzmiało tak lodowato i zmieszanie, jakby powiedział jej, że postanowił podpalić dom. „Co słychać? Jest chora?”

„Nie, nie jest chora. Jest zmęczona” – odpowiedział Staś równie spokojnie, celowo nie podnosząc głosu. Widział, jak uszy matki napełniają się krwią i zrozumiał, że burza jest nieunikniona. „Pracowała cały tydzień bez dnia wolnego, dwanaście godzin dziennie. Nalegałem, żeby została i się przespała. Jesteśmy ludźmi, nie robotami.

Słowo „zmęczona” w końcu zdarło z Alewtyny Siemionowny maskę, która miała choć namiastkę przyzwoitości. Z hukiem postawiła konewkę na podłodze, aż kilka desek na ganku żałośnie zaskrzypiało.

  • Zmęczona? — warknęła, a jej głos nabrał tego samego skrzypiącego, nieprzyjemnego tonu, którego Staś nienawidził od dzieciństwa. — A myślisz, że nie jestem zmęczona? Przecież od szóstej rano chodzę na nogach! Te grządki same się nie wypielą, te ogórki same się nie zbiorą! A może myślisz, że to wszystko rośnie na drzewie, a ja po prostu przychodzę i zrywam do kosza?

Gestem wskazała na swoje terytorium: idealnie równe rzędy pomidorów przywiązanych do palików, bujne cukinie, równe bruzdy marchwi. To nie był zwykły ogród warzywny. To było jej pole bitwy, jej święte miejsce, gdzie była pełnoprawną dyktatorką, a każdy, kto nie podzielał jej fanatyzmu wobec pracy, automatycznie był zdrajcą.

– Rozumiesz, Stanisławie – zrobiła krok w stronę krawędzi ganku, pochylając się nad nim. – Dacza to nie kurort. To praca. A jeśli twoja żona chce zimą jeść domowe ogórki, a nie kupne trucizny, to niech latem pracuje. Czy myśli, że wszystko dostanie na srebrnej tacy? Spocznie na emeryturze. Jeśli na to zasłuży.

Staś patrzył na nią w milczeniu. Nie sprzeciwiał się. Słuchał. Każde z jej słów nie było zwykłym wyrzutem. Było deklaracją, potwierdzeniem jej porządku świata, w którym nie było miejsca na ludzkie zmęczenie ani pragnienie odpoczynku. Był tylko obowiązek i powinność. I z każdym jej słowem jego twarz, wcześniej po prostu spokojna, zaczęła twardnieć, zmieniając się w beznamiętną maskę. Czekał. Wiedział, że to dopiero początek.

– Nie rozumiesz, Stanisławie? To nie tylko zmęczenie. To pozycja. To demonstracja – Alewtina Siemionowna powiedziała to tak, jakby otwierała synowi oczy na spisek państwowy. Zeszła z ganku i stanęła teraz na tym samym poziomie co on, na zdeptanej trawie przy wejściu. Jej bliskość była agresywna, natarczywa. Mówiła cicho, ale każde słowo było przepełnione zjadliwą, skoncentrowaną słusznością. – Ona pokazuje mi swoje miejsce. I twoje też. Że to ona tu rządzi, a jej życzenia są prawem.

Staś spojrzał ponad jej głową, na drugi koniec działki, gdzie pod starą jabłonią stała ciemna ławka. Starał się skupić na tym spokojnym obrazie, żeby nie dać po sobie poznać irytacji.

– Mamo, to tylko dzień wolny. Jeden dzień wolny, który człowiek chce spędzić w ciszy. We własnym łóżku. Co w tym złego? Ma trudny projekt, śpi po cztery godziny. Myślałam, że powiesz, wręcz przeciwnie, że świetnie się nią opiekuję.

To był błąd. Słowo „obchodzi mnie” stało się dla Alewtiny Siemionownej czerwoną płachtą. Wydała z siebie krótki, gorzki śmiech.

  • A tobie zależy? Nazywasz to troską? Pobłażaniem jej lenistwu i kaprysom? Tak, moja teściowa, niech Bóg ma ją w swojej opiece, gdyby usłyszała coś takiego, wyrzuciłaby mnie z domu. Kiedy wychodziłam za mąż za twojego ojca, w pierwszy dzień wolny po ślubie, o szóstej rano, już pieliłam tu grządki. I nikt nie pytał, czy jestem zmęczona, czy nie. Bo miałam obowiązek. Był szacunek dla starszych, dla rodziny mojego męża. A co z twoją? Księżniczką na ziarnku grochu?
  • Mamo, nie zaprosiłaś jej! Mówiłam ci, że przyjdę, ale nie było o niej mowy, więc nie mówmy już o tym, dobrze?

Wkroczyła na nowy poziom, jej głos nabrał mocy, wypełniając się metalem sprawiedliwego gniewu. Krążyła wokół Stasia w kółko, niczym drapieżnik goniący ofiarę. Jej gesty stały się ostre, tnące.

  • Nie rozumiem! Czy twoja żona uważa, że ​​powinna przychodzić na naszą daczę tylko wtedy, gdy ją zawołają?! Powinna tu przybiec szybciej ode mnie, żeby mi się przypodobać!
  • Ale mamo…

– Nie przerywaj! – warknęła, przerywając synowi. – Żeby udowodnić, że jest godna zostać żoną mojego syna! Żebym zobaczył, że to nie mięczak, nie miejska lalunia, która umie tylko chodzić po salonach, tylko normalna kobieta, która potrafi posprzątać ogród i stanąć przy piecu!

Jej monolog przeradzał się w manifest, w rozbudowany wykład jej filozofii życiowej. Nie mówiła o Marinie. Mówiła o porządku świata, tak jak go rozumiała. O świętej, nienaruszalnej hierarchii, w której ona jest matriarchą, a synowa posłuszną egzekutorką jej woli.

— Myślisz, że lubię grzebać w ziemi? Myślisz, że mnie plecy nie bolą? Bolą, i to jak! Ale to robię. Bo to dla rodziny. Dla ciebie, niewdzięczniku. Żebyś się nie zatruł chemikaliami zimą, tylko jadł normalne ziemniaki. A co z nią? Jest zmęczona. Super! Działa! A ja, to znaczy, całe życie leżałem na kanapie?

„Ma inną pracę, mamo. Nie pracuje w polu, tylko głową. To równie wyczerpujące” – wtrącił cicho Staś, zdając sobie sprawę z daremności tej próby.

– Z głową? – Alewtina Siemionowna stanęła tuż przed nim, wpatrując się w jego twarz. – Niech myśli głową, jak zadowolić męża i jego matkę! To jej główne zajęcie! Cała reszta to kaprysy i wymówki. Musi zrozumieć, że dołączając do naszej rodziny, akceptuje nasze zasady. A nadrzędną zasadą jest praca i szacunek. A ja na razie ani jednego, ani drugiego nie widzę. Tylko gadają o tym, jaka jest zmęczona.

Staś nie odpowiedział. Po prostu na nią patrzył, a ta cisza, ten brak reakcji był dla Alewtyny Siemionowny gorszy niż najbardziej zażarta kłótnia. Przyzwyczaiła się, że jej słowa wywołują falę reakcji – usprawiedliwień, gniewu, perswazji. Każda reakcja dawała jej do myślenia, nowy powód do ataku. Ale jego spokój był jak pusta ściana, od której jej oskarżenia odbijały się, nie wyrządzając żadnej widocznej szkody. I wtedy zrozumiała, że ​​jej manifest ideologiczny nie zadziałał. Czas uderzyć tam, gdzie boli najbardziej.

Cofnęła się o krok, jakby chciała mu się lepiej przyjrzeć. Jej wzrok mierzył go od stóp do głów – jego muskularna sylwetka, pewna postawa, twarz, którą kiedyś całowała, wydawała się jej obca i wroga.

– Patrzę na ciebie i nie poznaję – jej głos się zmienił. Krzyk zniknął, pojawiła się zimna, wężowata pochlebczość. – Czy ona cię takim stworzyła? Zamieniła w swój cień? Gdzie jest mój syn, którego wychowałam? Którego ojciec nauczył być mężczyzną, panem domu, a nie sługą spódnicy?

To był cios poniżej pasa, precyzyjny i celny. Pamięć o ojcu była dla nich obojga czymś świętym, a Alevtina Siemionowna, bez mrugnięcia okiem, zamieniła ją w broń.

– Patrzyłby teraz na ciebie i nie wierzył. Wstydziłby się. Nosił matkę na rękach, słuchał każdego jej słowa. A ty? Pozwalasz dziewczynie, którą znasz od niecałego roku, wycierać stopy o twoją własną matkę. Jest zmęczona, a ty, jak wierny pies, przytakujesz. To nie troska, Stasiu. To słabość. I ona to widzi. Widzi, że ukształtowała cię na swój sposób. Miękki, potulny, o słabej woli.

Staś milczał. Ale coś w jego twarzy drgnęło. Nie ból, nie uraza. Raczej lekkie zdziwienie, jakby obserwował jakieś rzadkie i odrażające zjawisko naturalne. Zobaczył czerwone plamy rozlewające się po szyi i policzkach matki – pewny znak, że oszalała i nie zamierza przestać.

  • Ona robi to celowo, nie rozumiesz? — Alewtina Siemionowna zrobiła kolejny krok w jego stronę, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. — To jej plan. Najpierw odciągnąć cię od przyjaciół, potem od matki. Żebyś należał tylko do niej. Żeby nikt nie mógł jej nic zarzucić. Ona cię od nas odrywa, jak kawałek mięsa. A ty jesteś szczęśliwy. Myślisz, że to miłość? Nie. To przejęcie. Ona przejmuje twoje życie, twoją wolę, a ty jej w tym pomagasz. Dziś jest „zmęczona” chodzeniem na daczę, jutro będzie „zmęczona” chodzeniem na moje urodziny, a pojutrze powie ci, że twoja matka jest starą, zniedołężniałą kobietą i powinna trafić do przytułku. I zgodzisz się! Bo ty już nie jesteś sobą. Jesteś jej projektem.

Słuchał. Nie próbował już wtrącić ani słowa. Każde oskarżenie, każde jadowite zdanie nie budziło w nim chęci do kłótni. Działały raczej jak odczynnik chemiczny, odsłaniając ukryty dotąd obraz. Nie widział matki, zaniepokojonej o swoją przyszłość. Widział kobietę, która panicznie bała się utraty władzy. Kobietę, dla której jego żona nie była przedłużeniem rodziny, ale konkurentką, wrogiem, którego należało zniszczyć lub podporządkować. A w tej walce wszystkie środki były dobre: ​​szantaż wspomnieniem ojca, i bezczelne kłamstwa, i najbrudniejsze manipulacje. Twarz Stasia w końcu zamarła, zmieniając się w nieprzeniknioną maskę. Mięśnie wokół szczęki napięły się, ale nie od stłumionego krzyku, lecz jakby zamykały od środka ciężkie, stalowe drzwi, za którymi na zawsze pozostały wszelkie synowskie uczucia. Czekał, aż ona, dławiąc się własnymi słowami, w końcu straci oddech. Punkt bez powrotu został przekroczony.

Alevtina Siemionowna zamilkła, ciężko oddychając. Jej pierś unosiła się pod wyblakłym materiałem koszulki. Wszystko jej się wyłożyło: gniew, filozofię, żale. Teraz, zgodnie z prawami gatunku, które sama ustanowiła, nieuchronnie nastąpiła kontrwybuch. Spodziewała się krzyków, oskarżeń, trzaśnięcia bramą. Była na to gotowa, pragnęła tego. Kłótnia była jej naturalnym środowiskiem, sposobem na potwierdzenie swojej słuszności i władzy.

Ale Staś milczał. Cisza, która zawisła między nimi, zupełnie nie przypominała tej, do której była przyzwyczajona. Nie było w niej napięcia ani tłumionej wściekłości. Była absolutna, dźwięczna nicość. Pustka. Po prostu patrzył jej w oczy. Jego spojrzenie było spokojne, czyste i całkowicie zimne. Jakby nie był uczestnikiem konfliktu, a lekarzem, który właśnie wysłuchał bełkotu pacjenta i postawił ostateczną diagnozę.

Gdy w końcu się wyczerpała i jej oddech stał się bardziej równomierny, skinął powoli głową, z ledwie zauważalnym zmęczeniem, jakby zgadzając się z jakimś wewnętrznym wnioskiem.

„Rozumiem cię, mamo” – jego głos brzmiał spokojnie, beznamiętnie, bez cienia urazy czy gniewu. To było proste stwierdzenie faktu. Ten spokojny ton przerażał ją znacznie bardziej niż jakikolwiek krzyk.

Zatrzymał się na chwilę, pozwalając, by słowa ułożyły się w gorącym, wiejskim powietrzu.

„Marina jest moją żoną. Kobietą, którą wybrałem. Kobietą, którą kocham. Nie twoją asystentką ani darmową siłą roboczą” – wypowiedział te słowa powoli, wyraźnie, rozdzielając je, wbijając każde z nich jak gwóźdź. „A jeśli ją tak traktujesz, to znaczy, że nie szanujesz jej ani mojego wyboru. Nie szanujesz mnie. Nie postrzegasz mnie jako dorosłego mężczyzny, który zbudował własną rodzinę, ale jako tego samego chłopca, którego można karcić i pouczać, jak ma żyć.

Nie oskarżał. Twierdził. Jego logika była bezlitosna i bezpośrednia, niczym cios. Nie zostawił jej ani jednej furtki na manipulację czy kłótnię. Nie mówił o uczuciach. Mówił o faktach i ich konsekwencjach.

  • Dlatego nigdy więcej nie zobaczysz jej ani mnie na tej daczy. Nigdy.

Ostatnie słowa wypowiedział równie cicho, jak wszystkie inne, ale zabrzmiały jak strzał z pistoletu. Nie groził. Wydawał wyrok. Ostateczny i nieodwołalny.

Potem, nie zmieniając wyrazu twarzy, schylił się, podniósł plecak i torbę. Odwrócił się. I ruszył w stronę samochodu zaparkowanego przy bramie. Jego kroki na żwirowym podjeździe były ogłuszająco głośne w ciszy, która zapadła. Nie odwrócił się. Nie zawahał się. Zamek samochodu kliknął. Drzwi zatrzasnęły się. Silnik zawarczał. Samochód powoli obrócił się, wzbijając chmurę kurzu, i odjechał polną drogą.

Alevtina Siemionowna stała w tym samym miejscu. Jej usta były lekko otwarte, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Obserwowała odjeżdżający samochód, aż zniknął za rogiem. Kurz powoli osiadał na liściach łopianu przy płocie. Gdzieś w ogrodzie sąsiada zaczęła brzęczeć kosiarka. Ptak zaczął przenikliwie ćwierkać. Świat wokół nadal żył swoim zwykłym, miarowym życiem.

Rozejrzała się po swoim królestwie. Idealnie równe grządki. Podwiązane pomidory. Bujne krzewy kwiatów, które tak kochała. Wszystko było na swoim miejscu, wszystko było w idealnym porządku. Właśnie teraz zaciekle broniła tego świata, tego stylu życia. I wygrała. Pozostał całkowicie jej. Ale po raz pierwszy od wielu lat nie czuła dumy gospodyni, lecz ogłuszającą, bezdenną pustkę. Została sama. W środku swojego ogrodu. By sama nim zarządzać…

Добавить комментарий

Ваш адрес email не будет опубликован. Обязательные поля помечены *